Świadectwo – Ela Żachowska

Trwamy jeszcze przy rozważaniach Wielkopostnych. W tym czasie częściej myślimy o krzyżu obecnym w naszym życiu. W cierpieniu codziennym wiele osób zadaje Bogu 

pytania i jest rozżalona, a nawet zbuntowana – dlaczego to ja, dlaczego, to mnie Panie tak doświadczasz?! Nie chcę tego znosić, nie dam rady. Każdy krzyż, to nie tylkochoroba, kalectwo, śmierć osoby bliskiej, samotność ale także ograniczenie intelektualne, psychiczne, nałogi, brak zdolności, niepowodzenia zawodowe. Krzyżem dla nas mogą być też ludzie z którymi żyjemy, bo nie raz boleśnie nas zranią. Najprościej byłoby zrzucić ciężar z własnych ramion i przenieść go na kogoś innego. Krzyż jest symbolem cierpienia i wszelkich ciężarów życia. Jednak Pan Bóg tak przydziela krzyże, aby były one na naszą miarę i możliwe do udźwignięcia. Czasem wydaje nam się, że sąsiad mieszkający tuż za ścianą otrzymał od losu krzyż, jakby mniejszy i lżejszy do udźwignięcia niż ten nasz, ale nigdy nie wiadomo jak to jest naprawdę. Do własnego trudu i bólu jesteśmy przyzwyczajeni. Niektórzy swoją drogę pełną wybojów rozpoczęli tuż po urodzeniu. Stało się tak u mnie – przyszłam na świat z chorobą. Nie jeden z Was może powiedzieć, że jest mi łatwiej, bo się do tego przyzwyczaiłam. Lecz to nie jest takie proste jak się z pozoru wydaje.

Tak naprawdę nie wiem jak to jest być całkiem zdrowym i sprawnym. Nigdy nie zaznałam tego uczucia. Bardzo mnie to smuci. Czy osoba zdrowa i w pełni sprawna może to zrozumieć? Od lat przedszkolnych wyglądem różniłam się bardzo od innych dzieci, a pierwszą bardzo poważną operację przeszłam w wieku 3 lat na oddziale urologii. 

             Nie zawsze się buntuję i nie tracę czasu na rozpaczanie – życie jest piękne, takie jakie jest. Boże mój niech będzie wola Twoja. Cieszę się każdym dniem na nowo, bo mimo stałego kalectwa dużo w swym życiu dokonałam, a jest to zasługa Boża. Wiadomo z wiekiem sił ubywa i dochodzą dodatkowe bóle i cierpienia, schorzenia no i cóż… Tak przecież ma każdy z nas, nie ja jedna. Nie możemy patrzeć tylko w środek siebie lecz dostrzegać ludzi wokół nas i dostrzegać cierpienie innych.

Bywam na rekolekcjach Apostolatu Chorych na których na nowo nawracam się i też umacniam w swojej wierze, przepraszam za moje chwilowe słabości. 

Każdego wieczora w moim małym pokoiku modlę się i powierzam wszystkie moje problemy, troski Jezusowi i Matce Bożej. W moim życiu często byłam odrzucana przez rodzinę z powodu kalectwa, bo taka przyszłam na ten świat, a potem dodatkowo jeszcze te kule i buciory ortopedyczne.

Zawsze uważałam w życiu, żeby nigdy nikogo nie zranić. Jednak sama byłam bardzo raniona przez innych i to często. Ale znoszę to wszystko, bo myślę, że każde moje cierpienie i każda moja walka zbliżają mnie do Jezusa i dodają mi siły. Największym i najtrudniejszym krzyżem do udźwignięcia jest moja codzienna samotność. Nie raz czuję się opuszczona i zapomniana przez osoby najbliższe. W cierpieniu Jezusa dopiero odnajduję sens życia i sens mojej trudnej drogi.  Pozostaje mi jedynie godzić się z tym wszystkim. Pozostaje mi przystać na układy z Panem Bogiem i z pogodą ducha dalej znosić godnie swój krzyż cierpienia i choroby, prosząc Boga w modlitwie żeby nie było gorzej.

Ela z Gryfina